poniedziałek, 29 czerwca 2009

Planujemy wyjazd

Wczoraj spiknęłyśmy się z dziewczynami w celu obgadania naszej trasy do Rumunii. Chyba zrobiłam niezłe wrażenie, bo przyniosłam wydruki trasy

Zaprawa przed Rumunią



Nie ma zmiłuj. Przygotowania do Rumunii przybrały szybszego obrotu. Pierwszym sprawdzianem dla mnie było eskortowanie kolegi jadącego na Nordkapp. Termin wyjazdu - Boże Ciało. Dzień wcześniej Iwo spakował cały motocykl i ustawiał sagi. Jego Thundercat przypominał konia jucznego, a nie sportowego turystyka :) Umówiliśmy się, że wyruszymy około 10 rano, żeby każdy zdążył się wyspać. Zerwałam się skoro świt, ale do 9-ej nie widziałam żadnych ruchów pod oknem. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłam, jak sąsiad pakuje bagaże według ustalonej dzień wcześniej kolejności. Spokojnie wciągnęłam śniadanie i w tym momencie dostałam od Blanki, z którą jadę do Rumunii SMS-a z pytaniem, czy nie mam ochoty pośmigać. Odpisałam, że eskortuję kolegę na prom i jak chce może do nas dołączyć. Długo nie musiałam jej namawiać, za pół godziny była na miejscu. Kolega zdążył się już zapakować. Jeszcze tylko strój, zapasowe kluczyki (dobrze, że Blanka o tym wspomniała) i ok. 11:30 wyruszyliśmy w drogę. Z tym że Blanka i ja musiałyśmy jeszcze zatankować, więc najpierw wizyta na Statoil i tankowanie. W tym czasie Iwo posprawdzał bagaż, czy nic mu się nie poluzowało i punkt 12:00 wyruszyliśmy w stronę Świnoujścia. Ustaliliśmy, że prowadzi Blanka, a ja asekuruję tyły, Iwo jechał w środku. Szybko opuściliśmy Wawkę, na szczęście Boże Ciało i słoneczna pogoda dały opustoszałe ulice. Dopiero koło Łomianek było kilka świateł. Nie wszędzie udało się przeciskać, bo Iwo nie do końca czuł się komfortowo ze swoimi tobołami. Wcale mu się nie dziwię, skoro ja na nakedzie miewam jeszcze opory przed przeciskaniem się między samochodami, to co dopiero na takim Thundercacie z tobołami :o
W końcu wyjechaliśmy na prostą. Przez chwilę towarzyszył nam koleś na Triumphie, przed którym pięknie rozstępowały się auta, a my czmychaliśmy tuż za nim. Potem Triumph wypruł naprzód a my się turlaliśmy średnio 90-120, o ile warunki pozwalały. W pewnym momencie musieliśmy zjechać na pobocze, bo znów trzeba było poprawić bagaż i wio! Po drodze mijaliśmy odcinki z ruchem wahadłowym, o których nas wcześniej uprzedzali znajomi, ale dzięki Blance zamiast stać jak te ćwoki w korku, szybko i prawnie posuwaliśmy się naprzód. Koło 14-ej uznaliśmy, że czas coś zjeść, więc zajechaliśmy do przydrożnej "Grill Chałupy" nieopodal Bydgoszczy. Niestety okazało się, że nie można tam płacić kartą, a najbliższy bankomat jest właśnie w Bydgoszczy. Dupa blada, jedziemy dalej. Już po kilkunastu kilometrach zaczęło kropić. Blanka natychmiast dała sygnał do zjechania na parking przy jakiejś Smażalni Ryb i tam się przebraliśmy w ciuchy przeciwdeszczowe. To znaczy ja dałam Blance moją kurtkę, a sama ubrałam spodnie, a Iwo się ubrał przeciwdeszczowo od stóp po rękawiczki. Bardzo dobrze zresztą, bo później miało już cały czas padać. Korzystając z tego doświadczenia nie omieszkałam po powrocie zaopatrzyć się w takie same przeciwdeszczówki na rękawiczki i buty.

Po kilku kilometrach w deszczu, Blanka zjechała na stację benzynową i oznajmiła, że jednak woli zawrócić. Nie nastawiała się na więcej niż 150-200 km, a jej skórzane kombi jest dobre na słońce, ale w deszczu nie tylko przemoknie ale jeszcze będzie jej zimno. Ja z kolei zorientowałam się, że moja membrana przeciwdeszczowa do kurtki została w domu, więc z radością przejęłam moją kurtkę przeciwdeszczową od Blanki.
Pożegnaliśmy się i zostaliśmy tylko Iwo i ja. Postanowiłam jechać tak daleko jak dam radę. Czułam ogromny niedosyt i choć już mi kiszki marsza grały (w końcu była pora obiadowa) to stwierdziłam (cytując zappę), że prawdziwy motocyklista nie jada miodu, tylko żuje pszczoły, a zatem jak przygoda, to przygoda!
Skorzystałam z okazji, że zatrzymaliśmy się na stacji i znów zatankowałam pełen bak. Jak się okazało lampka rezerwy zapaliła się niemal jednocześnie w mojej CBF-ce i w Thundercacie. Tylko Blanka miała w swoim BMW jeszcze ze 2/3 paliwa w baku - ot ciekawostka.
Dalsza część trasy w dużej mierze przebiegała w deszczu, czasem mniejszym, czasem silniejszym. Teraz prowadził Iwo, ja leciałam za nim, dzięki czemu zauważyłam, że leci bez świateł. Kilka razy kluczyliśmy w pomorskich miejscowościach z powodu różnych objazdów, a po drodze zamiast obfitego obiadu w Bydgoszczy (na który się tak nastawiałam) wciągnęliśmy po 2 hotdogi na Orlenie. Kolejne tankowanie, wyrównanie ciśnienia w oponach i w drogę. Do Świnoujścia zajechaliśmy na 19:50 czyli po 8 godzinach... trochę długo, ale... Na miejscu cyknęliśmy sobie kilka pamiątkowych fotek, buzi-buzi, łzy, chusteczka, te sprawy i Iwo poleciał do kumpli, którzy już czekali przy promie. Ja wygrzebałam kupionego po drodze Snickersa i wciągnęłam go w charakterze... kolacji? W tym czasie podjechała na Varadero parka z Rawy Mazowieckiej. Również wybierali się na Nordkapp. No to fajnie, będzie ich tam więcej.

Chwilkę odtajałam, wysłałam SMS do domu z informacją o miejscu pobytu i zebrałam (zresztą jakżeby inaczej) solidny opierdziel, że jestem nienormalna i w ogóle i że mam gdzieś przenocować i wrócić jutro. Akurat! Wsiadłam na moto i obiecałam sobie jechać tak długo jak dam radę. Już po chwili wrócił niesympatyczny deszcz, co znacznie spowolniło moje tempo jazdy, poza tym zaczęłam słyszeć jakieś rytmiczne piłowanie z motocykla. Zatrzymałam się, ale powierzchowne oględziny niczego nie wykazały. Piłowanie nasilało się powyżej 50km/h. Motocykl niebawem idzie na przegląd, więc się pewnie wyjaśni. Już się zorientowałam, że jadąc momentami 40 na godzinę w ulewnym deszczu z parującą szybką, do północy na pewno nie dojadę do Wawy. Zaczęłam się więc rozglądać za motelami. Jednak jak to zwykle bywa, jak nie potrzebujesz, to masz, a jak szukasz, to akurat wszystkie motele i hotele gdzieś poznikały w deszczu, a te nieliczne, które mijałam, nie nastrajały do nocowania. Postanowiłam więc, że w najgorszym razie zdrzemnę się na jakiejś stacji benzynowej. Najgorsze było to, że padło mi wszystko - nawigacja, telefon, a gniazdka 12V się jeszcze nie dorobiłam. (Kolejna nauczka przed Rumunią!) Tak więc w razie awarii czy innej nieciekawej sytuacji jestem w tzw. dupie. Telefon przezornie wyłączyłam, żeby oszczędzać resztki baterii, zakładając że jakby co, to ta resztka baterii, jaka mi została pozwoli mi się dodzwonić z jakiegoś odludzia. W pewnym momencie ujrzałam na poboczu dwie latarki i długie uszy. To była sarna. Naczytałam się ostatnio na Forum Motocyklistów jak niebezpieczne potrafią być spotkania pierwszego stopnia ze zwierzyną płową, no i pamiętałam moje szczęśliwe, ale niemiłe spotkanie z sarenką sprzed pięciu lat, dlatego zamontowałam sobie z przodu tzw. "antyświstaki", jak je nazwała Fazi, czyli po prostu odstraszacze zwierzyny. I faktycznie, gdy się do niej zbliżałam, sarenka zrobiła jakiś nerwowy podskok i czmychnęła ponownie do lasu. Różnej maści przydrożne ptactwo, a nawet lisek, zamiast wylecieć mi pod koła zawracały do lasu. Może jednak te odstraszacze działają.
W pewnym momencie poczułam się cholernie nieswojo. Było ciemno, wokół las, ulewny deszcz, rękawiczki kompletnie przemokły, ręce mi zgrabiały, musiałam nonstop uchylać szybkę od kasku, bo wciąż parowała i do tego prędkość na liczniku... 40km/h. Po tak długiej jeździe zaczęły mi drętwieć nogi, więc postanowiłam się trochę poruszać. Nogi wysunęłam do przodu... oj przydałyby się jakieś spacerówki! Zaczęłam sobie coś podśpiewywać. Nie wiem dlaczego, ale przyczepiła się do mnie melodia "kaczuszki". Lalala-lalala itd. O dziwo trochę to pomogło i nawet mocniej odkręciłam manetkę (do 60km/h). Po kilku kilometrach zaczęłam się poważnie rozglądać za jakimś Orlenem. Wprawdzie benzyny miałam jeszcze dość, ale chciałam się napić kawy, podsuszyć rękawiczki, skorzystać z toalety. (Najbardziej z tego ostatniego). Na szczęście moje życzenie się wkrótce ziściło i moim oczom ukazał się znak informujący o stacji benzynowej za 800m z możliwością zjedzenia posiłku i skorzystania z toalety - mieli nawet prysznice, ale ja już miałam dość prysznica. Wystarczył kibel i coś na ciepło.
Okazało się, że kuchnia jest już zamknięta, a na gorącą kawę muszę zaczekać, bo właśnie zamykają kasę. Na szczęście był czysty kibelek z umywalką i barek ze stolikami, gdzie mogłam się wygodnie rozsiąść i pozdejmować mokre ciuchy. Najgorzej ucierpiały rękawiczki, a ponowne ich założenie groziło nabawieniem się reumatyzmu :( Przeszłam się więc po sklepie i oblukałam rękawiczki robocze. Kupiłam "wampirki", a dobry pan przy kasie dodatkowo przyniósł mi z zaplecza całe opakowanie foliowych jednorazówek. Napiłam się kawy, wciągnęłam kolejnego batona. Odprężyłam się i byłam gotowa ruszać w dalszą trasę. Pozostało włożenie rękawiczek. Okazało się, że nie było to wcale takie trudne. Najpierw wampirki, na nie dwie pary rękawiczek foliowych, na to moje mokre rękawiczki, które weszły jak po maśle i na to jeszcze dwie pary foliowych. Tak uzbrojona ruszyłam dalej.
Deszcz miejscami był słabszy, a kiedy minęłam magiczną połowę trasy, całkowicie ustał, wtedy też zaczęło świtać. Warszawa była coraz bliżej, a ja się już trochę ożywiłam i nawet złoiłam skórę kilku kierowcom osobówek (oczywiście w przenośni). Chcieli się ścigać, to się pościgałam, ale na zakrętach zostawiałam ich w tyle :D
Gdzieś za Płońskiem wyprzedził mnie Nissan Pathfinder w kolorze khaki, a mnie na dobre wróciła werwa, więc postanowiłam się trochę pościgać. Pathfinder okazał się wyjątkowo godnym rywalem, na długiej prostej zaliczyłam w pewnym momencie 210km/h, ale gdy tylne koło zaczęło mi podskakiwać, a silne boczne podmuchy wiatru wymagały lepszego panowania nad motocyklem, że już nie wspomnę o kasku, który chciał chyba dać dyla z mojej głowy, to postanowiłam odpuścić i wrócić do nudnych 140km/h.
W pewnym momencie zapaliła mi się rezerwa, a ja sobie uświadomiłam bolesną prawdę, czyli brak środków na karcie... Na najbliższej stacji zatankowałam za tyle ile miałam w gotówce i przez resztę trasy obliczałam w głowie na ile kilometrów starczy mi jeszcze paliwa. W tym celu ostra jazda i inne szaleństwa musiały ustąpić miejsca jeździe oszczędnej. A do Warszawy jeszcze 150 km. Samego wjazdu do Warszawy i powrotu do domu już nawet nie pamiętam. Wiem tylko, że zaczęły mnie denerwować wlokące się pojazdy, a na Wybrzeżu Gdańskim wszystkich zostawiłam w tyle. Byle do Sobieskiego, byle do Dolinki, byle do domu. Pod domem byłam koło 9-ej rano. Na liczniku 1320km... i to w niecałe 21 godzin jazdy nonstop. W Boże Ciało pobiłam wszystkie swoje osobiste rekordy motocyklowe, ale nie palę się do powtórki z rozrywki. Odstawiłam moto, ogarnęłam się trochę, wysłałam SMS-sy do Blanki i Iwo, że bezpiecznie dojechałam. Iwo odpisał, że dojechali do Goteborga, gdzie oczywiście... pada. Po czym zawinęłam się do cieplutkiego łóżeczka i poszłam spać. Dość wrażeń jak na jeden dzień.

wtorek, 9 czerwca 2009

Hamburgery dla policji c.d.

Kierowcy Kii gratulujemy refleksu. Rozbił nowiuteńką Kię wjeżdżając w sznur stojących na światłach samochodów. Oj poleci po kieszeni. Będzie bolało. Może należałby odesłać policyjnych kierowców na kurs prawa jazdy...?

Coś pecha mają w tym roku stołeczni policjanci. Najpierw radiowóz zderzył się z innym pojazdem policyjnym, potem była kolizja z karetką. Nawet policyjny jednoślad oberwał, choć o ile dobrze pamiętam nie ze swojej winy. Przyczyną kolizji policyjnego motocykla z Lanosem jakiejś pani porucznik było wymuszenie przez nią pierwszeństwa. Najlepsze jest to, że pani porucznik wszystkiego się wyparła twierdząc, że to policjant jechał za szybko, więc nie mogła go w porę zauważyć. Policjant wg. zeznań świadków jechał prawidłowo. To się nazywa ironia losu. Trafił swój na swego. W Legionowie zginął w tym roku policjant na cywilnym motocyklu. Wzór cnót i wiedzy na temat poruszania się motocyklem. Uczył innych policjantów bezpiecznej jazdy. Winny był kierowca samochodu. Pytanie jaki morał z tej bajki? Może zamiast wypisywać o wariatach i dawcach na dwóch kółkach, ktoś wreszcie dostrzeże konieczność edukacji puszkarzy, że oprócz czterokołowców nasze drogi użytkują także jednoślady.

sobota, 6 czerwca 2009

Międzygaz czyli przegazówka

Nie dalej jak kilka dni temu powiedziałam w towarzystwie, że lubię wypady "na rybkę", bo za każdym razem uczę się czegoś nowego. W ostatnią środę doznałam uślizgu tylnego koła na mokrych liściach w zakręcie. Teraz już wiem jakie to niefajne uczucie. Natomiast dzisiaj w wyniku kompletnego spontanu pojechaliśmy w kilku rybkowiczów do 2oo, gdzie narodził się pomysł, żeby wyskoczyć do Góraszki i przez ogrodzenie obejrzeć samoloty przed jutrzejszym piknikiem. Niestety zobaczyliśmy same namioty, a samoloty były chyba ukryte gdzieś w głębi z dala od naszych ciekawskich oczu... Trudno. Jednak przejażdżka sama w sobie była dość emocjonująca. Dla mnie przynajmniej, bo jak się okazało z moją sześćseteczką, miałam najsłabszą maszynę i ledwo dotrzymywałam kroku pozostałym :D Tedarek poprowadził nas po fajnych pustych zakrętach i tylko chłód dawał się trochę we znaki. Ja natomiast już wcześniej zaobserwowałam, że Maciek przy redukcji biegów odkręca manetkę gazu. Nie omieszkałam więc zapytać co robi. Domyślałam się, że to ten tajemniczy "międzygaz" o którym czytałam i słyszałam, ale wolałam się upewnić. Maciek potwierdził i wytłumaczył mi jak stosuje międzygaz, więc postanowiłam spróbować. Za pierwszym razem pomyślałam, że mi nie wyszło, bo nic nie poczułam. Żadnego szarpnięcia ani nic. No to znowu próbuję. Znów to samo. Krótko mówiąc przy przegazówce nie ma tego szarpnięcia, jest płynna jazda. No kurczę, dlaczego nikt na kursie prawa jazdy nie powiedział mi o redukcji z międzygazem ani o przeciwskręcie???
Niby takie oczywiste oczywistości, a ja wciąż spotykam ludzi, którzy popełniają te same błędy, bo nikt ich nie nauczył prawidłowej jazdy.