środa, 16 grudnia 2009

Rumunia część 2










































Z Polski do Rumunii

Rumunia 2009

Dzień 1
Wtorek 18 sierpnia 2009


Z Warszawy wyjechałam po 14-ej z ambitnym zamiarem dojechania jeszcze tego samego dnia do Tokaju. Nie spodziewałam się, że tak szybko się ściemni, a roboty drogowe i oślepiające światła samochodów tak bardzo spowolnią moje tempo jazdy. W rezultacie na granicę ze Słowacją dotarłam dopiero około 23-ej. Wtedy też zauważyłam utratę dwulitrowej butelki Coca-Coli, która po opróżnieniu miała mi służyć za pojemnik na zapasowe paliwo. Spakowałam się jakbym jechała na Sybir, a i tak ciągle myślałam o rzeczach, które mogłam wziąć, a nie wzięłam. W końcu to moja pierwsza tak daleka podróż motocyklem. Inspiracją do niej była dla mnie wyprawa Oli i Jurka, którzy przed swoją wielką wyprawą relacjonowaną na www.worldonbikes.pl wybrali się najpierw do Transylwanii i opisali swoją podróż w Motovoyager.pl. Honda CBF 600 to nie Africa Twin, ale... też Honda! Musi się udać! Kto mówi, że do Rumunii można jeździć tylko na motocyklach typu enduro? Owszem, nasłuchałam się i naczytałam relacji o fatalnych drogach, cygańskich dzieciach, które potrafią zniszczyć sprzęt i bagaż, jeśli nie dasz im cukierków, no i przede wszystkim bałam się tego, że jadę sama. Miały być trzy motocykle, ale okazało się, że koleżanki wyjeżdżają kilka dni wcześniej i mają troszkę inną koncepcję zwiedzania. Ja od początku chciałam jechać od północy, a one wolały Morze Czarne. Odkąd obejrzałam podróże Micheala Palina po Europie Wschodniej, zapragnęłam zobaczyć na żywo jedyny w swoim rodzaju „Wesoły Cmentarz” w Sapancie, który zasłynął niekonwencjonalnymi nagrobkami, w barwny (dosłownie) sposób przedstawiającymi zmarłych. A zatem kierowałam się na Satu Mare.

W Barwinku posiliłam się, napiłam kawy, odsapnęłam chwilkę i już miałam jechać, kiedy dopadł mnie podchmielony kierowca TIR-a. Udałam, że go nie widzę, ale on wyraźnie zaaferowany niósł coś w obciętej plastikowej butelce i koniecznie chciał mi to pokazać. Okazało się, że był to martwy wąż. Po chwili zrobiło się wokół nas kółeczko gapiów, bo każdy chciał zobaczyć „jadowitą żmiję”. Powiesiłam węża na poręczy i po krótkich oględzinach w świetle latarki oznajmiłam tonem Wszechwiedzącej, że to zwykły zaskroniec, niejadowity a na dodatek martwy, na co gapie, zaspokoiwszy swą ciekawość, rozeszli się. Kierowca mi uprzejmie podziękował za fachową opinię i oddalił się, życząc mi szerokiej drogi.

Najedzona i podbudowana psychicznie wjechałam na Słowację. Tutaj zaskoczyła mnie nawierzchnia dróg. Masa dziur, ponuro i dziko. Na dodatek przy drodze leżały niezliczone trupy chomików europejskich, które nocą wychodzą na żer i trafiają prosto pod koła rozpędzonych aut. Co więcej, gdy zatrzymałam się przy jednym żywym chomiku, w ogóle nie uciekał, dziwne stworzenia…

Gdzieś między piątą a szóstą rano zgubiłam drogę. Za nic nie mogłam znaleźć przejścia granicznego z Węgrami. GPS wyprowadził mnie na jakieś boczne dróżki i nagle ni stąd ni zowąd znalazłam się w lesie. Zaczynało już świtać, ale twardo postanowiłam, że nie będę się cofać, jadę przed siebie - gdzieś w końcu ta dróżka mnie doprowadzi. Jechałam może 30-40km na godzinę, bo bałam się, że coś mi wyskoczy z tego lasu. I nagle, nieśpiesznym krokiem, z lasu wyszła piękna sarna. Przystanęła, więc ja też, popatrzyła na mnie i dostojnie pomaszerowała dalej. Wkrótce potem znalazłam się na głównej drodze wiodącej na Węgry.

Węgry stanowiły miły kontrast optyczny dla Słowacji, ładne, równe drogi, czytelne znaki, a kiedy wjechałam do Tokaju, przypomniały mi się austriackie miasteczka - czyste, wychuchane, jak z bajki. Na Węgrzech zauważyłam też, że wszyscy rowerzyści jeżdżą w odblaskowych kamizelkach. Nie wiem czy to moda, czy przepisy, ale tak sobie pomyślałam, ilu rowerzystów ginie w Polsce, bo jadą nieoświetleni w ciemnych strojach…


W Tokaju ograniczenie prędkości wynosi… 30km/h o czym informują nie tylko znaki drogowe, ale także tablice świetlne pokazujące z jaką prędkością nadjeżdżasz. Zrobiłam kółeczko, znalazłam kemping nad rzeką Tisą, gdzie planowałam pierwszy nocleg, spojrzałam na zegarek - 6 rano i postanowiłam jechać dalej. Niestety brak snu, zwłaszcza na motocyklu bywa bardzo uciążliwy i już po niecałej godzinie poczułam, że ogarnia mnie senność. Postanowiłam zjechać w pierwszej lepsze pole i zrobić sobie przerwę. Rozłożyłam karimatę i przysnęłam u boku mojego stalowego rumaka. Około 11:00 obudziło mnie przygrzewające słoneczko, czułam się jak młody bóg. Wstałam, zrobiłam sobie kawę, odświeżyłam się za krzaczkiem, zabrałam swoje śmieci i ruszyłam do Satu Mare.

Granicę przekroczyłam dosłownie kilkanaście, lub dziesiąt kilometrów od mojego miejsca postoju. O ile dotąd nie miałam styczności z pogranicznikami, a wręcz (wstyd się przyznać) na granicy słowacko-węgierskiej chodziłam w poszukiwaniu celnika, o tyle przy wjeździe do Rumunii odbywa się dobrze nam znana z jeszcze nie tak dawnych lat, kontrola paszportów. Celnik zapytał dokąd jadę, a na odjezdne pokazał mi charakterystyczny gest, żebym przygazowała, co ku uciesze gawiedzi zrobiłam. Już po chwili, około 14-ej wjechałam do Satu Mare. Bałam się, że będzie gorzej, ale okazało się, że warszawskie ulice to dobra szkoła przetrwania dla kierowców wybierających się na wschód ;-) Momentami Wschód jest nawet bardziej cywilizowany od Polski i tak np. absolutnym hitem były dla mnie światła drogowe z odliczaniem czasu. Kierowca dojeżdżając do świateł widzi ile ma czasu nim zmieni się światło. Ponieważ trafiłam na spore upały, widząc, że zielone włączy się dopiero za 86 sekund, wyłączałam silnik, żeby mi się nie przegrzał. Innym hitem, który przydałby się w wielu miejscach w Warszawie, były progi spowalniające tuż przed przejściami dla pieszych. Nie potrzeba żadnych świateł, wszystkie pojazdy grzecznie zwalniały, a piesi mogli bezpiecznie przejść przez dwu-, trzypasmową jezdnię.
Z Satu Mare skierowałam się na północny wschód. W pewnym momencie zgłupiałam i nie wiedziałam gdzie jestem, wszak słynna trasa transfogaraska jest w Siedmiogrodzie, a ja tu miałam serpentynę za serpentyną. Wreszcie dojechałam do Sygietu Marmaroskiego (Sighetu Marmaţiei). Według przewodnika, znajduje się tam mroczna pamiątka po reżimie Ceauşescu, więzienie, do którego wywożono więźniów politycznych. Ja jednak miałam jeden cel – „Wesoły Cmentarz" w Sapancie. Okazało się jednak, że dawno przejechałam Sapantę, a ponieważ właśnie pokonałam trudny odcinek wysypany żwirem, nie miałam ochoty zawracać. Poza tym zbliżała się 17:00, a ja od Warszawy nie miałam porządnego noclegu. Zaczęłam się rozglądać za kempingiem lub motelem i rzeczywiście, kilka kilometrów dalej znalazłam pensjonat, a obok gospodę, w której zjadłam swój pierwszy porządny posiłek. Nocleg kosztował mnie 100 lejów, ale opłacało się. Zostałam zakwaterowana w czyściutkim pokoju na drugim piętrze z widokiem na pola. Był też telewizor z kablówką, a że w Rumunii filmy zagraniczne idą w napisach, mogłam sobie pooglądać telewizję. Tuż obok mojego pokoju była spora łazienka z bidetem i prysznicem z oknem. Stoję pod prysznicem i patrzę na uprawę chmielu.

niedziela, 11 października 2009

Dzień Bezpiecznej Jazdy z Hondą i Promotorem

Wczoraj na torze w Lublinie odbył się "Dzień Bezpiecznej Jazdy z Hondą" przy współudziale Promotora - coś na wzór "Suzuki Moto Szkoły". Właściciele motocykli marki Honda mogli się zarejestrować przez internet i wziąć udział w imprezie. Dla mnie była to totalna pierwszyzna - przede wszystkim po raz pierwszy miałam jechać na torze, więc ekscytacja sięgała zenitu. O 7:00 spotkałam się z kumpelą i z grupką "Promotorowców" i ruszyliśmy na Lublin. Do Lublina dotarliśmy przed 9:00. Jeszcze tylko tankowanie do pełna, opróżnienie pęcherzy i jazda na Lublinring. Przy bramie zostaliśmy skierowani do rejestracji, gdzie nas "odhaczono" wręczono obrączki na rękę oraz gadżety w postaci naklejek i breloczka z logo Hondy. Obrączki identyfikowały użytkowników w zależności od stopnia zaawansowania.

Daria i ja dostałyśmy niebieskie - dla początkujących. Zaparkowałyśmy nasze motocykle i udałyśmy się na ok. godzinny wykład z teorii jazdy w wykonaniu Marka Godlewskiego z Promotora. Po wykładzie pierwsza grupa została wywołana do jazdy na torze. W tym czasie udałam się do stoiska Shoei, gdzie oprócz możliwości bezpłatnej konserwacji swoich kasków (marki Shoei, oczywiście) można było wypożyczyć kask do testów. Ponieważ po raz pierwszy nadarzyła się okazja by przetestować kask podczas jazdy PRZED zakupem, wzięłam do testów integrala Raid II w kolorze srebrnym, rzecz jasna - pod kolor motocykla :) Jeszcze przed rozpoczęciem jazd organizatorzy zaproponowali sprawdzanie ciśnienia w oponach i prawidłowego ustawienia SAG. Zarówno Daria jak i ja miałyśmy za dużo ciśnienia w przednich oponach. Po chwili wezwano "niebieskich" do ustawienia się przed bramką na tor. Ja w testowym Shoei'u miałam początkowo problem z zamykaniem i otwieraniem zapięcia DD.
Gdy już wyjechaliśmy na tor, pojawił się kolejny problem: po zamknięciu szybki, bardzo mi przeszkadzał pinlock i w efekcie jeździłam z podniesioną szybką :/ Dopiero po kilku okrążeniach, kiedy się oswoiłam z kaskiem i kiedy dostałam piaskiem po oczach, zamknęłam szybkę i o dziwo okazało się, że wszystko bardzo dobrze widać. Kask się idealnie dopasował do mojej głowy, był o wiele lżejszy i cichszy niż mój Airoh Miro i generalnie w ogóle nie czułam jakbym jechała w nieswoim kasku :) Wracając do samej jazdy po torze, to po początkowych niezdarnych okrążeniach, kiedy pomyliłam kierunki i pojechałam zupełnie gdzie indziej (a Daria za mną ;-) zaczęłam stopniowo poznawać tor i z okrążenia na okrążenie czułam się coraz pewniej.
Mam wrażenie, że na początku siedziałam sztywna jak kołek, przy drugim podejściu, kolano samo się otwierało w zakrętach, a przy trzecim wyprzedziłam Darię na zakręcie i... wyleciałam na trawę :) Na szczęście obyło się bez wywrotki, więc wróciłam na tor i starałam się większą wagę przywiązywać do techniki niż do prędkości. W pewnym momencie zaskoczył mnie dźwięk szlifowanego podnóżka, ale starałam się nie odpuszczać gazu.
To chyba był sygnał, że o większym złożeniu mogę zapomnieć. Ciekawa jestem jak to wyglądało z boku... Przerwa i na tor wjeżdża kolejna grupa - czerwoni. Na czele Łukasz, instruktor z Promotora prowadził resztę grupy dyktując tempo i pokazując technikę. Niektórzy bardzo ładnie jeździli, inni silili się na schodzenie na kolano. Tak czy inaczej taka wycieczka na tor na żywo daje zupełnie nowe spojrzenie na jazdę motocyklem i przede wszystkim na możliwości swoje i własnej maszyny ;) Przed 15:00 zachmurzyło się, więc zerwałam się trochę wcześniej, żeby mnie deszcz w trasie nie zaskoczył. Mam nadzieję, że w przyszłym sezonie będę mogła jeszcze nie raz potrenować na torze.

piątek, 31 lipca 2009

2 tygodnie do wyjazdu

Zostały 2 tygodnie do wyjazdu, a w tak zwanym międzyczasie dokompletowałam sprzęt, oddałam Hondę na gruntowny przegląd, gdzie kazałam przygotować moto do wyprawy do Rumunii. No więc wymienili mi kupę mniej i bardziej potrzebnych rzeczy (całkowity koszt - 1200zł). Z ciekawostek dodam, że ostatnie kilometry przejeździłam BEZ hamulców. Po założeniu nowych o mało nie zrobiłam stoppie, gdy z podwórka wypatoczył mi się na drogę jakiś gość w BMW. Nacisnęłam na klamkę hamulca jak dawniej, ale nie przewidziałam tak natychmiastowej reakcji :).
Z innych spraw, to zachwalana przeze mnie kilka postów niżej kurtka OJ Atmosfere Metropolitane Desert kupiona specjalnie z myślą o wyjeździe do Rumunii, po dwóch miesiącach niezbyt intensywnej eksploatacji, zaczęła się rozłazić na szwach! Więcej na ten temat można poczytać w wątku na FM pt. OJ Atmosfere Metropolitane Desert, nie polecam Na szczęście w sklepie, w którym kupowałam kurtkę (Motorista) zachowali się super fair i bez mrugnięcia okiem zwrócili mi pieniądze, które dla odmiany przeznaczyłam od razu na mój wymarzony kufer GIVI Maxia (55l.).


Kilka dni wcześniej zakupiłam płytę pod kufer Monokey z zamiarem dokupienia kufra w przyszłości, a w tym sezonie planowałam zamocować na niej tankbag. Ponieważ jednak pierwsze próby z mocowaniem tanbaga na płycie wypadły marnie - tankbag wciąż spadał na boki, nie posiadałam się z radości, gdy udało mi się kupić kufer. Z takim kufrem motocykl od razu lepiej się prezentuje :)
Ponadto doopatrzyłam się w Decathlonie w takie duperele jak menażka, niełamliwy komplet sztućców, latarka czołowa i parę innych. Oczywiście mam świadomość, że i tak zabiorę za dużo rzeczy, ale zawsze jest ten pierwszy raz.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Planujemy wyjazd

Wczoraj spiknęłyśmy się z dziewczynami w celu obgadania naszej trasy do Rumunii. Chyba zrobiłam niezłe wrażenie, bo przyniosłam wydruki trasy

Zaprawa przed Rumunią



Nie ma zmiłuj. Przygotowania do Rumunii przybrały szybszego obrotu. Pierwszym sprawdzianem dla mnie było eskortowanie kolegi jadącego na Nordkapp. Termin wyjazdu - Boże Ciało. Dzień wcześniej Iwo spakował cały motocykl i ustawiał sagi. Jego Thundercat przypominał konia jucznego, a nie sportowego turystyka :) Umówiliśmy się, że wyruszymy około 10 rano, żeby każdy zdążył się wyspać. Zerwałam się skoro świt, ale do 9-ej nie widziałam żadnych ruchów pod oknem. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłam, jak sąsiad pakuje bagaże według ustalonej dzień wcześniej kolejności. Spokojnie wciągnęłam śniadanie i w tym momencie dostałam od Blanki, z którą jadę do Rumunii SMS-a z pytaniem, czy nie mam ochoty pośmigać. Odpisałam, że eskortuję kolegę na prom i jak chce może do nas dołączyć. Długo nie musiałam jej namawiać, za pół godziny była na miejscu. Kolega zdążył się już zapakować. Jeszcze tylko strój, zapasowe kluczyki (dobrze, że Blanka o tym wspomniała) i ok. 11:30 wyruszyliśmy w drogę. Z tym że Blanka i ja musiałyśmy jeszcze zatankować, więc najpierw wizyta na Statoil i tankowanie. W tym czasie Iwo posprawdzał bagaż, czy nic mu się nie poluzowało i punkt 12:00 wyruszyliśmy w stronę Świnoujścia. Ustaliliśmy, że prowadzi Blanka, a ja asekuruję tyły, Iwo jechał w środku. Szybko opuściliśmy Wawkę, na szczęście Boże Ciało i słoneczna pogoda dały opustoszałe ulice. Dopiero koło Łomianek było kilka świateł. Nie wszędzie udało się przeciskać, bo Iwo nie do końca czuł się komfortowo ze swoimi tobołami. Wcale mu się nie dziwię, skoro ja na nakedzie miewam jeszcze opory przed przeciskaniem się między samochodami, to co dopiero na takim Thundercacie z tobołami :o
W końcu wyjechaliśmy na prostą. Przez chwilę towarzyszył nam koleś na Triumphie, przed którym pięknie rozstępowały się auta, a my czmychaliśmy tuż za nim. Potem Triumph wypruł naprzód a my się turlaliśmy średnio 90-120, o ile warunki pozwalały. W pewnym momencie musieliśmy zjechać na pobocze, bo znów trzeba było poprawić bagaż i wio! Po drodze mijaliśmy odcinki z ruchem wahadłowym, o których nas wcześniej uprzedzali znajomi, ale dzięki Blance zamiast stać jak te ćwoki w korku, szybko i prawnie posuwaliśmy się naprzód. Koło 14-ej uznaliśmy, że czas coś zjeść, więc zajechaliśmy do przydrożnej "Grill Chałupy" nieopodal Bydgoszczy. Niestety okazało się, że nie można tam płacić kartą, a najbliższy bankomat jest właśnie w Bydgoszczy. Dupa blada, jedziemy dalej. Już po kilkunastu kilometrach zaczęło kropić. Blanka natychmiast dała sygnał do zjechania na parking przy jakiejś Smażalni Ryb i tam się przebraliśmy w ciuchy przeciwdeszczowe. To znaczy ja dałam Blance moją kurtkę, a sama ubrałam spodnie, a Iwo się ubrał przeciwdeszczowo od stóp po rękawiczki. Bardzo dobrze zresztą, bo później miało już cały czas padać. Korzystając z tego doświadczenia nie omieszkałam po powrocie zaopatrzyć się w takie same przeciwdeszczówki na rękawiczki i buty.

Po kilku kilometrach w deszczu, Blanka zjechała na stację benzynową i oznajmiła, że jednak woli zawrócić. Nie nastawiała się na więcej niż 150-200 km, a jej skórzane kombi jest dobre na słońce, ale w deszczu nie tylko przemoknie ale jeszcze będzie jej zimno. Ja z kolei zorientowałam się, że moja membrana przeciwdeszczowa do kurtki została w domu, więc z radością przejęłam moją kurtkę przeciwdeszczową od Blanki.
Pożegnaliśmy się i zostaliśmy tylko Iwo i ja. Postanowiłam jechać tak daleko jak dam radę. Czułam ogromny niedosyt i choć już mi kiszki marsza grały (w końcu była pora obiadowa) to stwierdziłam (cytując zappę), że prawdziwy motocyklista nie jada miodu, tylko żuje pszczoły, a zatem jak przygoda, to przygoda!
Skorzystałam z okazji, że zatrzymaliśmy się na stacji i znów zatankowałam pełen bak. Jak się okazało lampka rezerwy zapaliła się niemal jednocześnie w mojej CBF-ce i w Thundercacie. Tylko Blanka miała w swoim BMW jeszcze ze 2/3 paliwa w baku - ot ciekawostka.
Dalsza część trasy w dużej mierze przebiegała w deszczu, czasem mniejszym, czasem silniejszym. Teraz prowadził Iwo, ja leciałam za nim, dzięki czemu zauważyłam, że leci bez świateł. Kilka razy kluczyliśmy w pomorskich miejscowościach z powodu różnych objazdów, a po drodze zamiast obfitego obiadu w Bydgoszczy (na który się tak nastawiałam) wciągnęliśmy po 2 hotdogi na Orlenie. Kolejne tankowanie, wyrównanie ciśnienia w oponach i w drogę. Do Świnoujścia zajechaliśmy na 19:50 czyli po 8 godzinach... trochę długo, ale... Na miejscu cyknęliśmy sobie kilka pamiątkowych fotek, buzi-buzi, łzy, chusteczka, te sprawy i Iwo poleciał do kumpli, którzy już czekali przy promie. Ja wygrzebałam kupionego po drodze Snickersa i wciągnęłam go w charakterze... kolacji? W tym czasie podjechała na Varadero parka z Rawy Mazowieckiej. Również wybierali się na Nordkapp. No to fajnie, będzie ich tam więcej.

Chwilkę odtajałam, wysłałam SMS do domu z informacją o miejscu pobytu i zebrałam (zresztą jakżeby inaczej) solidny opierdziel, że jestem nienormalna i w ogóle i że mam gdzieś przenocować i wrócić jutro. Akurat! Wsiadłam na moto i obiecałam sobie jechać tak długo jak dam radę. Już po chwili wrócił niesympatyczny deszcz, co znacznie spowolniło moje tempo jazdy, poza tym zaczęłam słyszeć jakieś rytmiczne piłowanie z motocykla. Zatrzymałam się, ale powierzchowne oględziny niczego nie wykazały. Piłowanie nasilało się powyżej 50km/h. Motocykl niebawem idzie na przegląd, więc się pewnie wyjaśni. Już się zorientowałam, że jadąc momentami 40 na godzinę w ulewnym deszczu z parującą szybką, do północy na pewno nie dojadę do Wawy. Zaczęłam się więc rozglądać za motelami. Jednak jak to zwykle bywa, jak nie potrzebujesz, to masz, a jak szukasz, to akurat wszystkie motele i hotele gdzieś poznikały w deszczu, a te nieliczne, które mijałam, nie nastrajały do nocowania. Postanowiłam więc, że w najgorszym razie zdrzemnę się na jakiejś stacji benzynowej. Najgorsze było to, że padło mi wszystko - nawigacja, telefon, a gniazdka 12V się jeszcze nie dorobiłam. (Kolejna nauczka przed Rumunią!) Tak więc w razie awarii czy innej nieciekawej sytuacji jestem w tzw. dupie. Telefon przezornie wyłączyłam, żeby oszczędzać resztki baterii, zakładając że jakby co, to ta resztka baterii, jaka mi została pozwoli mi się dodzwonić z jakiegoś odludzia. W pewnym momencie ujrzałam na poboczu dwie latarki i długie uszy. To była sarna. Naczytałam się ostatnio na Forum Motocyklistów jak niebezpieczne potrafią być spotkania pierwszego stopnia ze zwierzyną płową, no i pamiętałam moje szczęśliwe, ale niemiłe spotkanie z sarenką sprzed pięciu lat, dlatego zamontowałam sobie z przodu tzw. "antyświstaki", jak je nazwała Fazi, czyli po prostu odstraszacze zwierzyny. I faktycznie, gdy się do niej zbliżałam, sarenka zrobiła jakiś nerwowy podskok i czmychnęła ponownie do lasu. Różnej maści przydrożne ptactwo, a nawet lisek, zamiast wylecieć mi pod koła zawracały do lasu. Może jednak te odstraszacze działają.
W pewnym momencie poczułam się cholernie nieswojo. Było ciemno, wokół las, ulewny deszcz, rękawiczki kompletnie przemokły, ręce mi zgrabiały, musiałam nonstop uchylać szybkę od kasku, bo wciąż parowała i do tego prędkość na liczniku... 40km/h. Po tak długiej jeździe zaczęły mi drętwieć nogi, więc postanowiłam się trochę poruszać. Nogi wysunęłam do przodu... oj przydałyby się jakieś spacerówki! Zaczęłam sobie coś podśpiewywać. Nie wiem dlaczego, ale przyczepiła się do mnie melodia "kaczuszki". Lalala-lalala itd. O dziwo trochę to pomogło i nawet mocniej odkręciłam manetkę (do 60km/h). Po kilku kilometrach zaczęłam się poważnie rozglądać za jakimś Orlenem. Wprawdzie benzyny miałam jeszcze dość, ale chciałam się napić kawy, podsuszyć rękawiczki, skorzystać z toalety. (Najbardziej z tego ostatniego). Na szczęście moje życzenie się wkrótce ziściło i moim oczom ukazał się znak informujący o stacji benzynowej za 800m z możliwością zjedzenia posiłku i skorzystania z toalety - mieli nawet prysznice, ale ja już miałam dość prysznica. Wystarczył kibel i coś na ciepło.
Okazało się, że kuchnia jest już zamknięta, a na gorącą kawę muszę zaczekać, bo właśnie zamykają kasę. Na szczęście był czysty kibelek z umywalką i barek ze stolikami, gdzie mogłam się wygodnie rozsiąść i pozdejmować mokre ciuchy. Najgorzej ucierpiały rękawiczki, a ponowne ich założenie groziło nabawieniem się reumatyzmu :( Przeszłam się więc po sklepie i oblukałam rękawiczki robocze. Kupiłam "wampirki", a dobry pan przy kasie dodatkowo przyniósł mi z zaplecza całe opakowanie foliowych jednorazówek. Napiłam się kawy, wciągnęłam kolejnego batona. Odprężyłam się i byłam gotowa ruszać w dalszą trasę. Pozostało włożenie rękawiczek. Okazało się, że nie było to wcale takie trudne. Najpierw wampirki, na nie dwie pary rękawiczek foliowych, na to moje mokre rękawiczki, które weszły jak po maśle i na to jeszcze dwie pary foliowych. Tak uzbrojona ruszyłam dalej.
Deszcz miejscami był słabszy, a kiedy minęłam magiczną połowę trasy, całkowicie ustał, wtedy też zaczęło świtać. Warszawa była coraz bliżej, a ja się już trochę ożywiłam i nawet złoiłam skórę kilku kierowcom osobówek (oczywiście w przenośni). Chcieli się ścigać, to się pościgałam, ale na zakrętach zostawiałam ich w tyle :D
Gdzieś za Płońskiem wyprzedził mnie Nissan Pathfinder w kolorze khaki, a mnie na dobre wróciła werwa, więc postanowiłam się trochę pościgać. Pathfinder okazał się wyjątkowo godnym rywalem, na długiej prostej zaliczyłam w pewnym momencie 210km/h, ale gdy tylne koło zaczęło mi podskakiwać, a silne boczne podmuchy wiatru wymagały lepszego panowania nad motocyklem, że już nie wspomnę o kasku, który chciał chyba dać dyla z mojej głowy, to postanowiłam odpuścić i wrócić do nudnych 140km/h.
W pewnym momencie zapaliła mi się rezerwa, a ja sobie uświadomiłam bolesną prawdę, czyli brak środków na karcie... Na najbliższej stacji zatankowałam za tyle ile miałam w gotówce i przez resztę trasy obliczałam w głowie na ile kilometrów starczy mi jeszcze paliwa. W tym celu ostra jazda i inne szaleństwa musiały ustąpić miejsca jeździe oszczędnej. A do Warszawy jeszcze 150 km. Samego wjazdu do Warszawy i powrotu do domu już nawet nie pamiętam. Wiem tylko, że zaczęły mnie denerwować wlokące się pojazdy, a na Wybrzeżu Gdańskim wszystkich zostawiłam w tyle. Byle do Sobieskiego, byle do Dolinki, byle do domu. Pod domem byłam koło 9-ej rano. Na liczniku 1320km... i to w niecałe 21 godzin jazdy nonstop. W Boże Ciało pobiłam wszystkie swoje osobiste rekordy motocyklowe, ale nie palę się do powtórki z rozrywki. Odstawiłam moto, ogarnęłam się trochę, wysłałam SMS-sy do Blanki i Iwo, że bezpiecznie dojechałam. Iwo odpisał, że dojechali do Goteborga, gdzie oczywiście... pada. Po czym zawinęłam się do cieplutkiego łóżeczka i poszłam spać. Dość wrażeń jak na jeden dzień.

wtorek, 9 czerwca 2009

Hamburgery dla policji c.d.

Kierowcy Kii gratulujemy refleksu. Rozbił nowiuteńką Kię wjeżdżając w sznur stojących na światłach samochodów. Oj poleci po kieszeni. Będzie bolało. Może należałby odesłać policyjnych kierowców na kurs prawa jazdy...?

Coś pecha mają w tym roku stołeczni policjanci. Najpierw radiowóz zderzył się z innym pojazdem policyjnym, potem była kolizja z karetką. Nawet policyjny jednoślad oberwał, choć o ile dobrze pamiętam nie ze swojej winy. Przyczyną kolizji policyjnego motocykla z Lanosem jakiejś pani porucznik było wymuszenie przez nią pierwszeństwa. Najlepsze jest to, że pani porucznik wszystkiego się wyparła twierdząc, że to policjant jechał za szybko, więc nie mogła go w porę zauważyć. Policjant wg. zeznań świadków jechał prawidłowo. To się nazywa ironia losu. Trafił swój na swego. W Legionowie zginął w tym roku policjant na cywilnym motocyklu. Wzór cnót i wiedzy na temat poruszania się motocyklem. Uczył innych policjantów bezpiecznej jazdy. Winny był kierowca samochodu. Pytanie jaki morał z tej bajki? Może zamiast wypisywać o wariatach i dawcach na dwóch kółkach, ktoś wreszcie dostrzeże konieczność edukacji puszkarzy, że oprócz czterokołowców nasze drogi użytkują także jednoślady.

sobota, 6 czerwca 2009

Międzygaz czyli przegazówka

Nie dalej jak kilka dni temu powiedziałam w towarzystwie, że lubię wypady "na rybkę", bo za każdym razem uczę się czegoś nowego. W ostatnią środę doznałam uślizgu tylnego koła na mokrych liściach w zakręcie. Teraz już wiem jakie to niefajne uczucie. Natomiast dzisiaj w wyniku kompletnego spontanu pojechaliśmy w kilku rybkowiczów do 2oo, gdzie narodził się pomysł, żeby wyskoczyć do Góraszki i przez ogrodzenie obejrzeć samoloty przed jutrzejszym piknikiem. Niestety zobaczyliśmy same namioty, a samoloty były chyba ukryte gdzieś w głębi z dala od naszych ciekawskich oczu... Trudno. Jednak przejażdżka sama w sobie była dość emocjonująca. Dla mnie przynajmniej, bo jak się okazało z moją sześćseteczką, miałam najsłabszą maszynę i ledwo dotrzymywałam kroku pozostałym :D Tedarek poprowadził nas po fajnych pustych zakrętach i tylko chłód dawał się trochę we znaki. Ja natomiast już wcześniej zaobserwowałam, że Maciek przy redukcji biegów odkręca manetkę gazu. Nie omieszkałam więc zapytać co robi. Domyślałam się, że to ten tajemniczy "międzygaz" o którym czytałam i słyszałam, ale wolałam się upewnić. Maciek potwierdził i wytłumaczył mi jak stosuje międzygaz, więc postanowiłam spróbować. Za pierwszym razem pomyślałam, że mi nie wyszło, bo nic nie poczułam. Żadnego szarpnięcia ani nic. No to znowu próbuję. Znów to samo. Krótko mówiąc przy przegazówce nie ma tego szarpnięcia, jest płynna jazda. No kurczę, dlaczego nikt na kursie prawa jazdy nie powiedział mi o redukcji z międzygazem ani o przeciwskręcie???
Niby takie oczywiste oczywistości, a ja wciąż spotykam ludzi, którzy popełniają te same błędy, bo nikt ich nie nauczył prawidłowej jazdy.

sobota, 30 maja 2009

Jazda w deszczu

Dzisiaj po wczorajszym przeuroczym ognisku na mojej działce (oczywiście w towarzystwie motocyklistów), postanowiłam pojechać kawałek z kolegą w stronę Warszawy. Kilkanaście kilometrów za Wólką, zaczęło kropić, a Wolkan zjechał na pobocze i oznajmił, że musi założyć kombi przeciwdeszczowe. Ja nie do końca świadoma sytuacji postanowiłam zaczekać i jechać dalej. Wtedy zapytał czy na pewno chcę jechać dalej i wskazał czarną ścianę deszczu przed nami. Na takie warunki byłam zupełnie nieprzygotowana, więc pożegnałam się i zawróciłam. Niestety, wbrew moim oczekiwaniom deszcz szybko mnie dogonił i wróciłam kompletnie przemoczona. Kurtka, spodnie, rękawiczki... Sucha były jedynie głowa i skarpetki. Kurtka (OJ Desert) posiada co prawda membranę przeciwdeszczową i podpinkę ocieplającą na chłodniejsze dni, ale... obie wypięłam, bo dwa dni wcześniej jeździłam po Wawie w niemiłosiernym skwarze, do tego stopnia, że musiałam odpiąć rękawy. Wniosek - bez membrany, a już na pewno bez kondomiku (który został przy drzwiach...) nie ruszam się z domu - zwłaszcza, kiedy zapowiadają deszcze.
No dobra, na kurtkę i spodnie mogę założyć kondomik, a co z rękawiczkami? Woreczki foliowe? Może to jest myśl.
Oby w trasie do Rumunii za często nie padało.

poniedziałek, 25 maja 2009

Nie piszę, znaczy jeżdżę :)

Dość długa przerwa na moim blogu spowodowana jest oczywiście aktywnością w sezonie motocyklowym. Jeżdżę i nie starczy już czasu na pisanie.
W ostatnich tygodniach zaszły pewne zmiany co do planów wyjazdowych na 2oo. Norwegia w tym roku przerosła mnie czasowo i finansowo. Sąsiad jedzie w innym składzie, ale obiecał zdać szczegółową relację z podróży, która może mi się przydać (oby!) w przyszłym roku. To nie znaczy bynajmniej, że w tym roku całkowicie rezygnuję z dalszej trasy na moto. Urodziła się nowa koncepcja i wydaje się, że całkiem realna: trasa transfogarska, czyli motocyklem do Rumunii.
Na razie mamy trzy dziewczyny (dla odmiany!) na trzech moto. Liczymy, że dobije do nas ktoś jeszcze, żeby było raźniej. Wyjazd 15 sierpnia - w moim przypadku dzień później - po koncercie Madonny na Bemowie ;-) a wracamy 31.

Planujemy jechać do Rumunii przez Słowację i Węgry, a wracać przez Austrię zahaczając o Wiedeń. Okazuje się, że podobnie jak w przypadku Norwegii, Rumunia jest również dość popularna wśród motocyklistów - nie tylko endurowców. Widziałam relację człowieka, który po rumuńskich bezdrożach gnał do Bułgarii na... MZ 251 (!) Respect.

Można powiedzieć, że dzięki wcześniejszym przygotowaniom do wyjazdu na Nordkapp, ja i "srebrna szczała" jesteśmy niemal w pełni gotowi do wyjazdu.

Kurtka OJ Desert Atmosphere
Najświeższe nabytki to: kurtka O.J. Desert przeznaczona do jazdy w cieplejszym klimacie (jak sama nazwa wskazuje); a także komplet sakw i tankbag ixona - sakwy X-Twin po 27 litrów, tankbag - 26 l. Testowane ostatnio w deszczu (mają pokrowce przeciwdeszczowe).

Do zakupienia został jeszcze wałek na namiot i karimatę i może wyższa szyba turystyczna ze spoilerem.
Przed podróżą planuję wstawić hondzię do Motoristy na drobiazgowy przegląd i zamontowanie gniazdka do zapalniczki i chyba dokupię zapasowy łańcuch. Ale z tym to się jeszcze poradzę mechaników.
A tu kilka linków do innych wypraw motocyklowych do Rumunii:

http://maju.i365.pl/ta/wyprawy/2007rumunia/relacja.html
http://www.odyssei.com/pl/travel-article/2300.html
http://www.akcent.pl/motoalbum/romania/5droga7c/index.html
http://www.africatwin.strefa.pl/rumunia.html
http://przewodnik.onet.pl/1199,1660,1550156,0,0,histria_i_kaliakra_czyli_motocyklem_po_rumunii_i_bulgarii,artykul.html

I wreszcie relacja niezwykle inspirującej pary Oli i Jurka (wychowanków Pro-Motora), którzy obecnie objeżdżają cały świat (http://www.worldonbikes.pl/):

http://www.motocyklistki.pl/artykuly-reportaze-wywiady/motocyklistki-w-podrozy/137-w-krainie-sasow-i-szeklerow-motocyklem-po-transylwanii

sobota, 4 kwietnia 2009

Msza w intencji motocyklistów

Dzisiaj w Starej Iwicznej pod Warszawą odbyła się msza św. w intencji bezpiecznego sezonu motocyklowego 200. Zjechało się sporo luda, dużo maszyn, przygrywała kapela policyjna, a porządku pilnowali policjanci... na motocyklach - jakżeby inaczej!
Niestety był też incydent medyczny. Chłopak zasłabł i natychmiast wkroczyła pomoc medyczna. Uroczystość zakończyła się poświęceniem naszych motongów, a następnie ratownicy pokazywali zainteresowanym jak udzielić pierwszej pomocy w razie wypadku.

Potem towarzystwo "rybkowe" się rozjechało, a ja jeszcze załapałam się na 1. urodziny Free&Fun, gdzie kupiłam rękawiczki i bluzę enduro i dostałam rabat 3% ;-)