środa, 16 grudnia 2009

Z Polski do Rumunii

Rumunia 2009

Dzień 1
Wtorek 18 sierpnia 2009


Z Warszawy wyjechałam po 14-ej z ambitnym zamiarem dojechania jeszcze tego samego dnia do Tokaju. Nie spodziewałam się, że tak szybko się ściemni, a roboty drogowe i oślepiające światła samochodów tak bardzo spowolnią moje tempo jazdy. W rezultacie na granicę ze Słowacją dotarłam dopiero około 23-ej. Wtedy też zauważyłam utratę dwulitrowej butelki Coca-Coli, która po opróżnieniu miała mi służyć za pojemnik na zapasowe paliwo. Spakowałam się jakbym jechała na Sybir, a i tak ciągle myślałam o rzeczach, które mogłam wziąć, a nie wzięłam. W końcu to moja pierwsza tak daleka podróż motocyklem. Inspiracją do niej była dla mnie wyprawa Oli i Jurka, którzy przed swoją wielką wyprawą relacjonowaną na www.worldonbikes.pl wybrali się najpierw do Transylwanii i opisali swoją podróż w Motovoyager.pl. Honda CBF 600 to nie Africa Twin, ale... też Honda! Musi się udać! Kto mówi, że do Rumunii można jeździć tylko na motocyklach typu enduro? Owszem, nasłuchałam się i naczytałam relacji o fatalnych drogach, cygańskich dzieciach, które potrafią zniszczyć sprzęt i bagaż, jeśli nie dasz im cukierków, no i przede wszystkim bałam się tego, że jadę sama. Miały być trzy motocykle, ale okazało się, że koleżanki wyjeżdżają kilka dni wcześniej i mają troszkę inną koncepcję zwiedzania. Ja od początku chciałam jechać od północy, a one wolały Morze Czarne. Odkąd obejrzałam podróże Micheala Palina po Europie Wschodniej, zapragnęłam zobaczyć na żywo jedyny w swoim rodzaju „Wesoły Cmentarz” w Sapancie, który zasłynął niekonwencjonalnymi nagrobkami, w barwny (dosłownie) sposób przedstawiającymi zmarłych. A zatem kierowałam się na Satu Mare.

W Barwinku posiliłam się, napiłam kawy, odsapnęłam chwilkę i już miałam jechać, kiedy dopadł mnie podchmielony kierowca TIR-a. Udałam, że go nie widzę, ale on wyraźnie zaaferowany niósł coś w obciętej plastikowej butelce i koniecznie chciał mi to pokazać. Okazało się, że był to martwy wąż. Po chwili zrobiło się wokół nas kółeczko gapiów, bo każdy chciał zobaczyć „jadowitą żmiję”. Powiesiłam węża na poręczy i po krótkich oględzinach w świetle latarki oznajmiłam tonem Wszechwiedzącej, że to zwykły zaskroniec, niejadowity a na dodatek martwy, na co gapie, zaspokoiwszy swą ciekawość, rozeszli się. Kierowca mi uprzejmie podziękował za fachową opinię i oddalił się, życząc mi szerokiej drogi.

Najedzona i podbudowana psychicznie wjechałam na Słowację. Tutaj zaskoczyła mnie nawierzchnia dróg. Masa dziur, ponuro i dziko. Na dodatek przy drodze leżały niezliczone trupy chomików europejskich, które nocą wychodzą na żer i trafiają prosto pod koła rozpędzonych aut. Co więcej, gdy zatrzymałam się przy jednym żywym chomiku, w ogóle nie uciekał, dziwne stworzenia…

Gdzieś między piątą a szóstą rano zgubiłam drogę. Za nic nie mogłam znaleźć przejścia granicznego z Węgrami. GPS wyprowadził mnie na jakieś boczne dróżki i nagle ni stąd ni zowąd znalazłam się w lesie. Zaczynało już świtać, ale twardo postanowiłam, że nie będę się cofać, jadę przed siebie - gdzieś w końcu ta dróżka mnie doprowadzi. Jechałam może 30-40km na godzinę, bo bałam się, że coś mi wyskoczy z tego lasu. I nagle, nieśpiesznym krokiem, z lasu wyszła piękna sarna. Przystanęła, więc ja też, popatrzyła na mnie i dostojnie pomaszerowała dalej. Wkrótce potem znalazłam się na głównej drodze wiodącej na Węgry.

Węgry stanowiły miły kontrast optyczny dla Słowacji, ładne, równe drogi, czytelne znaki, a kiedy wjechałam do Tokaju, przypomniały mi się austriackie miasteczka - czyste, wychuchane, jak z bajki. Na Węgrzech zauważyłam też, że wszyscy rowerzyści jeżdżą w odblaskowych kamizelkach. Nie wiem czy to moda, czy przepisy, ale tak sobie pomyślałam, ilu rowerzystów ginie w Polsce, bo jadą nieoświetleni w ciemnych strojach…


W Tokaju ograniczenie prędkości wynosi… 30km/h o czym informują nie tylko znaki drogowe, ale także tablice świetlne pokazujące z jaką prędkością nadjeżdżasz. Zrobiłam kółeczko, znalazłam kemping nad rzeką Tisą, gdzie planowałam pierwszy nocleg, spojrzałam na zegarek - 6 rano i postanowiłam jechać dalej. Niestety brak snu, zwłaszcza na motocyklu bywa bardzo uciążliwy i już po niecałej godzinie poczułam, że ogarnia mnie senność. Postanowiłam zjechać w pierwszej lepsze pole i zrobić sobie przerwę. Rozłożyłam karimatę i przysnęłam u boku mojego stalowego rumaka. Około 11:00 obudziło mnie przygrzewające słoneczko, czułam się jak młody bóg. Wstałam, zrobiłam sobie kawę, odświeżyłam się za krzaczkiem, zabrałam swoje śmieci i ruszyłam do Satu Mare.

Granicę przekroczyłam dosłownie kilkanaście, lub dziesiąt kilometrów od mojego miejsca postoju. O ile dotąd nie miałam styczności z pogranicznikami, a wręcz (wstyd się przyznać) na granicy słowacko-węgierskiej chodziłam w poszukiwaniu celnika, o tyle przy wjeździe do Rumunii odbywa się dobrze nam znana z jeszcze nie tak dawnych lat, kontrola paszportów. Celnik zapytał dokąd jadę, a na odjezdne pokazał mi charakterystyczny gest, żebym przygazowała, co ku uciesze gawiedzi zrobiłam. Już po chwili, około 14-ej wjechałam do Satu Mare. Bałam się, że będzie gorzej, ale okazało się, że warszawskie ulice to dobra szkoła przetrwania dla kierowców wybierających się na wschód ;-) Momentami Wschód jest nawet bardziej cywilizowany od Polski i tak np. absolutnym hitem były dla mnie światła drogowe z odliczaniem czasu. Kierowca dojeżdżając do świateł widzi ile ma czasu nim zmieni się światło. Ponieważ trafiłam na spore upały, widząc, że zielone włączy się dopiero za 86 sekund, wyłączałam silnik, żeby mi się nie przegrzał. Innym hitem, który przydałby się w wielu miejscach w Warszawie, były progi spowalniające tuż przed przejściami dla pieszych. Nie potrzeba żadnych świateł, wszystkie pojazdy grzecznie zwalniały, a piesi mogli bezpiecznie przejść przez dwu-, trzypasmową jezdnię.
Z Satu Mare skierowałam się na północny wschód. W pewnym momencie zgłupiałam i nie wiedziałam gdzie jestem, wszak słynna trasa transfogaraska jest w Siedmiogrodzie, a ja tu miałam serpentynę za serpentyną. Wreszcie dojechałam do Sygietu Marmaroskiego (Sighetu Marmaţiei). Według przewodnika, znajduje się tam mroczna pamiątka po reżimie Ceauşescu, więzienie, do którego wywożono więźniów politycznych. Ja jednak miałam jeden cel – „Wesoły Cmentarz" w Sapancie. Okazało się jednak, że dawno przejechałam Sapantę, a ponieważ właśnie pokonałam trudny odcinek wysypany żwirem, nie miałam ochoty zawracać. Poza tym zbliżała się 17:00, a ja od Warszawy nie miałam porządnego noclegu. Zaczęłam się rozglądać za kempingiem lub motelem i rzeczywiście, kilka kilometrów dalej znalazłam pensjonat, a obok gospodę, w której zjadłam swój pierwszy porządny posiłek. Nocleg kosztował mnie 100 lejów, ale opłacało się. Zostałam zakwaterowana w czyściutkim pokoju na drugim piętrze z widokiem na pola. Był też telewizor z kablówką, a że w Rumunii filmy zagraniczne idą w napisach, mogłam sobie pooglądać telewizję. Tuż obok mojego pokoju była spora łazienka z bidetem i prysznicem z oknem. Stoję pod prysznicem i patrzę na uprawę chmielu.

Brak komentarzy: