wtorek, 19 kwietnia 2011

Co się odwlecze, to nie uciecze

Minęły 2 lata od tego postu a ja, mimo iż nie udało mi się jeszcze zrealizować wyjazdu do Norwegii na moto, wciąż nie ustaję w przygotowaniach - zamierzam tam pojechać choćby i autem, tym bardziej, że mam jeszcze dwie inne chętne osoby do udziału, niekoniecznie na moto. Dobry śpiwór w północnej Skandynawii jest nieoceniony, dlatego też zupełnie przypadkowo będąc dziś w pobliżu sklepu AZYMUT w Warszawie, przypomniałam sobie o śpiworze Recon 3. Weszłam do środka i wyszłam ze śpiworem, udało mi się nawet namówić na zakup przyszłą współtowarzyszkę podróży po Norwegii. Jak widać, co się odwlecze to nie uciecze. :)  A tak śpiwór prezentuje się na żywo:

spakowany...

...i z zawartością ;-)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Częstochowa 2011

Sezon motocyklowy rozpoczęłam w tym roku wyjątkowo późno, bo w drugiej połowie kwietnia. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie całkiem z mojej winy. Motocykl zimował tradycyjnie już w ASO Hondy Motorista Budniccy, gdzie panuje rodzinna atmosfera, a po trzech latach znajomości, mogę wręcz mówić o więzach przyjacielskich. Tej zimy zażyczyłam sobie, oprócz rutynowych czynności konserwacyjnych, dołożenie stopki centralnej, sklejenie lewego zadupka, który miał pęknięcie od zbyt mocno dokręconej śruby, a które powiększyło się po najechaniu na dziurę w asfalcie - w efekcie chłopaki wymienili mi zadupek na nowy :) Oraz dołożenie halogenów. Te ostatnie miałam okazję przetestować już wczoraj podczas Zlotu Gwiaździstego na Jasnej Górze.
Pomysł wypadu do Częstochowy padł na forum na rybkę, a wyjazd planowany był na 6:30. Wyjechaliśmy z małym opóźnieniem i to z mojej winy, bo omyłkowo zatrzymałam się przy nie tej grupce motocyklistów co trzeba ;-) Kiedy już odnalazłam właściwą ekipę, po krótkim przywitaniu, wyruszyliśmy w drogę.
Po niecałych stu kilometrach tak przemarzliśmy, że musieliśmy się zatrzymać, aby się ogrzać i zjeść śniadanie (niektórzy, tak jak ja, wyjechali na czczo). Ja uwierzyłam prognozie pogody i ubrałam się na 15-18 stopni. Temperatura poranna wynosiła 7 stopni :) Na szczęście zabrałam do kufra ciepłą podpinkę i grubsze rękawiczki, a do postoju ratowałam się grzanymi manetkami.
Grzane manetki
Po śniadaniu opatuliliśmy się i ruszyliśmy dalej. Do Częstochowy przyjechaliśmy parę minut po 12-ej. Miasto zawalone motocyklami. Czegoś takiego w życiu nie widziałam :)
Wyjazd okazał się znacznie trudniejszy od przyjazdu. Po mieście grasowały mniejsze i większe grupki motocykli i wszyscy naraz kierowali się głównymi arteriami miasta w kierunku Warszawy. Mnie zapaliła się rezerwa i chciałam jak najszybciej zatankować. Niestety kolejne mijane stacje były oblężone przez motocyklistów - co najmniej godzina czekania. Jadę więc dalej. Liczę na to, że za miastem będzie większy luz na stacji. Nic bardziej mylnego. 30km za Częstochową dojechałam na Orlen. Uznałam, że odczekam, ale tu już definitywnie zatankuję. W tym momencie zadzwonił Zappa i oznajmił, że siedzą w barze po drugiej stronie szosy. Postanowiłam posiedzieć z towarzystwem w barze i przeczekać najdziksze tłumy na stacji. Ale nawrotka okazała się trudniejsza niż myślałam, kiedy przejechałam 8 km bez możliwości zawrócenia, poczułam znajomy spadek mocy w manetce - jechałam na oparach benzyny. Dosłownie w ostatniej chwili zdołałam zjechać na pobocze i motocykl zgasł. Zadzwoniłam do Zappy i powiedziałam co się stało.
No fuel, no fun :)
Stwierdził, że zaraz ktoś do mnie podjedzie z paliwem. W ciągu pół godziny zjawili się Teosik i Griszka z Alicją. W pojemniku po wodzie destylowanej przywieźli cztery litry benzyny. Ruszyliśmy więc dalej. Na kolejnej stacji już nie marudziłam, tylko odstałam swoje i zatankowałam do pełna 98, a co! Następnie udaliśmy się do pobliskiego zajazdu, gdzie pani przez 30 minut albo i dłużej obsługiwała wszystkich z wyjątkiem nas. Z nosami na kwintę opuściliśmy ów przybytek i dopiero kilkadziesiąt kilometrów dalej trafiliśmy na zajazd, który wyglądał przyzwoicie, a i obsługa okazała się bardziej uprzejma, chociaż jedzenie niezbyt dopisało. Kurczak z grilla wywołał w przenośni i dosłownie rewolucję w naszych żołądkach. Dobrze, że do Warszawy było już niedaleko. Zwężenia na trasie mijaliśmy płynnie i przed 20-tą zajechaliśmy do stolicy. Szybkie pożegnanie na stacji benzynowej i do widzenia. Sezon 2011 oficjalnie zainaugurowany.
Co ciekawe, na początku nie tylko ja, bo i inni koledzy i koleżanki dość "kwadratowo" pokonywali wszelkie ronda i ostrzejsze zakręty, w drodze powrotnej już niemal schodziliśmy "na kolano". 500 kilometrów to bardzo solidna rozgrzewka na rozpoczęcie sezonu. Wróciłam ciut obolała, ale z bananem na twarzy. I o to właśnie chodzi w jeździe motocyklem :)